środa, 17 sierpnia 2016

Chris Riddell, Paul Stewart – Śrubziemie, czyli totalnie zakręcony świat

Najważniejsza (no, prawie) jest dobra reklama. Jak zatem w najprostszy i możliwie najbardziej sugestywny sposób promować książkę bez zbędnych kosztów, za to z potencjalnie dużą bazą skojarzeń? Nawiązać w tytule do znanego i lubianego dzieła, najlepiej klasycznego. Taki chyba przyświecał cel autorom „Śrubziemia” – ich historia, mimo kilku oczywistych koncepcji, nie ma wiele wspólnego ze światem Tolkiena. Co nie znaczy, że jest słaba.

Do „Śrubziemia” podchodziłem kilkukrotnie. Pierwszy raz tuż po premierze dziesięć lat temu – wtedy, choć byłem oczywiście młodszy i oficjalnie powinienem być docelowym odbiorcą, lektura była dla mnie męczarnią. Może fakt, że był to początek mojej przygody z fantastyką sprawił, że nie do końca ją jeszcze rozumiałem? Trudno powiedzieć, w każdym razie książka przeleżała kilka lat na półce, by powrócić do łask w sposób absolutny.

Powieść Stewarta i Riddella, w przeciwieństwie do chociażby Pratchetta czy Holta, jest pozycją stricte młodzieżową. Nie znaczy to, że dojrzalszy czytelnik uzna ją wyłącznie za spłyconą literaturę przygodową – sporo w niej smaczków, którymi cieszyć się można wyłącznie posiadając ogólną fantastyczną wiedzę. Niemniej jednak sposób kreacji świata, bohaterów i fabuły, a nawet gagów sytuacyjnych, cechuje pewna niedookreśloność i sznyt charakterystyczny dla młodszych odbiorców.

Do magicznego Śrubziemia zostaje sprowadzony Joe – nastolatek z naszego świata, oraz jego wierny pies Henry. Przyzwał ich samozwańczy mag-nieudacznik Randalf, w tej chwili jedyny czarodziej na świecie (cała reszta zniknęła w okolicznościach, których „mędrzec” nie chce pamiętać). Misją Joe’go jest zostać bohaterem i uratować Śrubziemie przed opętanym szaleńcem, doktorem Pieszczochem. Jako pomoc służyć mają ogrzy kuchmistrz Norbert i papuga Weronika, wykazująca niepokojącą tendencję do bycia domowym kanarkiem. Tak w skrócie przedstawia się ta sympatyczna, choć naiwna historia.

Humor Stewarta to przede wszystkim baśniowy absurd, przejaskrawione postacie i, generalnie mówiąc, rzeczy nie na swoich miejscach. Jest tutaj trochę bardziej soczystych żartów, ale przeważa sielankowość, która już na początku programuje w naszych umysłach hasło, że w sumie „nic złego się w trakcie tej przygody nie stanie”. Do tego dokładamy kilka wspomnianych gagów sytuacyjnych, żartobliwo-ostre relacje między głównymi bohaterami i to w zasadzie wszystko. Szkoda, bo aż prosi się, by dorzucić szczyptę mocnej, współczesnej satyry.

Motywów nawiązujących do Śródziemia jest tu zaledwie kilka. Oczywiście pierścień – tym razem w formie zaczarowanego elementu stołowej zastawy pewnego barona. Są magowie, którzy z niewiadomych przyczyn prawie w komplecie opuścili świat. Znajdą się elfy, orki (nie takie z „Uwolnić orkę”) i gobliny podane w zabawowym sosie oraz parę innych, pomniejszych nawiązań. Za mało, biorąc pod uwagę obrazoburcze zapewne nawiązanie do klasyki gatunku.

Ostatecznie, „Śrubziemie” jest powieścią lekką i szalenie wciągającą. Dzisiaj pewnie trudno ją będzie dostać, ale gdybyście trafili kiedyś na nią, warto wydać te kilka złotych monet. Możecie mi wierzyć, w końcu jestem magiem.

Michał „Michu” Wysocki
Share: 

0 komentarze:

Prześlij komentarz